Gdy w 2017 roku zapisałem się na Chłostę Beskidzką, wiedziałem tylko, że zaczyna się o 20:00, do przejścia w sumie będzie około 70 km i należy kupić czołówkę. Po jej ukończeniu przez dwa dni ledwo chodziłem, ale tak bardzo spodobały mi się pomysł wyrypy i atmosfera, że nie mogłem doczekać się 2018 roku, aby znów wyruszyć. Niestety, gdy w czerwcu tegoż roku wraz ze Staszkiem zameldowaliśmy się na mecie Chłosty jako trzeci, poczułem niedosyt. Powodem mogła być krótsza trasa i to, że nie czułem zmęczenia, tylko miałem ochotę iść dalej. Po powrocie do domu zacząłem szukać wyryp górskich, które mają dłuższy przebieg. Okazało się, że miesiąc później organizowana jest Wyrypa Beskidzka, która oprócz 50-kilometrowej ma również trasy liczące 100 i 150 km. Długo zastanawiałem się, na którą z nich się zapisać, w końcu z pomocą osób na fanpage`u Podróże bez ości wybór padł na 150 km. Czy rzeczywiście prawdziwe chodzenie zaczyna się po setce, jak twierdzi Wyrypa Beskidzka? Co się dzieje z człowiekiem, który nie śpi ponad 24 godziny, tylko wędruje?
Spis treści
Wyrypa Beskidzka. Prawdziwe chodzenie zaczyna się po setce
12 edycja Wyrypy Beskidzkiej miała zacząć się w piątek 27 lipca 2018 o godzinie 20:00 tuż obok dworca kolejowego w Rajczy. W miejsce rozpoczęcia przywozi mnie brat, zaciekawiony, jakie osoby chodzą na wyrypy. Gdy podpisuję się na liście obecności, zauważam, że oprócz mnie jeszcze 11 osób zapisało się na najdłuższy dystans. Trochę mnie to dziwi, gdyż sądziłem, że na ponad 260 zgłoszeń takich osób będzie więcej.
Na linii startu spotykam się z dwoma znajomymi osobami: Izą, która twierdziła, że muszę się zapisać na 150 km, bo jest to dla mnie odcinek do pokonania, oraz Grzegorzem, z którym widzieliśmy się na Głównym Szlaku Beskidzkim oraz Głównym Szlaku Sudeckim. Iza zapisała się na 100 km i chce tę odległość przejść z kolegą. Grzegorz, którego namówiłem na 150 km, twierdzi, że choćby się miał czołgać, to przejdzie tyle. W żartach dodaje, że nie może pozwolić, bym był lepszy.
Przez opóźniony pociąg oraz kolejkę do listy obecności nie udaje się zrobić wspólnego zdjęcia i większość osób rusza na szlak bez oficjalnego sygnału. Widząc to, uznajemy z Grzegorzem, że i na nas pora. Mijamy most na Sole i skręcając w lewo, wkrótce wchodzimy w las, gdzie zaczynamy wspinaczkę.
Schronisko PTTK na Rysiance
Mamy szybkie tempo podkręcane jeszcze Endomondo Grzegorza, które co kilometr informuje nas, ile przeszliśmy, z jaką prędkością oraz jaką mamy średnią prędkość. Pełni sił mijamy kolejne grupy osób, które wyruszyły przed nami, od czasu do czasu robiąc zdjęcia.
Podczas mijania jednej z większych grup rozdzielamy się i spotykamy dopiero w schronisku na Rysiance. Z uwagi na Wyrypę bufet otwarty jest dłużej, ale można zaopatrzyć się tylko w wodę lub piwo. Siadając przed schroniskiem, wyciągamy prowiant i podziwiamy najdłuższe zaćmienie Księżyca w tym wieku. Jest idealna noc na obserwowanie nieba, jak i na wędrówkę. Jedyne utrudnienie może stanowić duża rosa, szybko przenikająca przez buty.
Romanka
Wypoczęci oraz najedzeni ruszamy wraz z innymi w dalszą trasę. Idzie się dobrze, bardzo szybko i nie zwracamy uwagi na oznakowanie, ale na światełka przed sobą. Efekt? Nagle stajemy i coś nam nie pasuje. Od dawna nie widzieliśmy szlaku, a leśna droga już od pewnego czasu ostro opada w dół. Grzegorz wyciąga GPS i stwierdza, że pobłądziliśmy. Zamiast w stronę Romanki schodzimy w kierunku drogi do Sopotni Wielkiej. Część osób, z którymi idziemy, uznaje, że nie będzie już zawracać, tylko zejdzie w dół i w taki sposób dotrze do Sopotni Wielkiej, przez którą i tak musimy przejść.
Do Grzegorza i mnie dołącza trójka facetów, którzy jednak chcą wrócić na szlak. Początkowy zapał ostudza nam strome podejście błotnistą drogą, przez którą dodatkowo płynie strumyk. Gdy jedna z leśnych dróg odbija w prawo i łagodniej wznosi się w kierunku, gdzie – jak myślimy – chcemy dojść, decydujemy się na nią zboczyć. Przez kilka minut rzeczywiście przyjemnie się idzie, ale wkrótce ścieżka się kończy i stajemy w środku lasu. Grzegorz ponownie wyciąga GPS i wskazuje, gdzie jest szczyt Romanki. Nie pozostało nam nic innego, jak wędrówka na przełaj po stromym południowym grzbiecie góry. Z tej strony jest ona porośnięta krzakami borówek, których coraz wyższe okazy drapią nas po nogach. Ulgę przynosi rosa zbierająca się na wysokiej trawie oraz paprociach. Najtrudniejsze do przejścia są powalone suche drzewa, słabo widoczne w gęstwinie przy świetle czołówek. Gdy teren robi się bardziej płaski, wiem, że dotarłem blisko szczytu. Udaje mi się dojść na szlak, którym podąża ciąg światełek, i czekam na Grzegorza. Po jego przyjściu śmiejemy się, że mało kto zdobywał południowy szczyt Romanki o północy i żartujemy ze strat w sprzęcie, jakie ponieśli członkowie grupy.
W drodze z Romanki do Sopotni Wielkiej nie gubimy więcej szlaku, za to po zejściu do wioski robimy przerwę na posiłek. Tym razem sięgam po pierwszą z sześciu czekolad, jakie zabrałem na Wyrypę. Pełen energii wraz z innymi szybko pokonuję niewielkie wzniesienie oddzielające Sopotnię od Korbielowa.
Pilsko
Kolejna przerwa w centrum Korbielowa bardzo mi się dłuży i już nie mogę się doczekać, aby wyruszyć na najdłuższe podejście tegorocznej Wyrypy Beskidzkiej. W końcu przed 4:00 ruszamy drogą, przy której wciąż świecą się ozdoby świąteczne. Po wyjściu z miejscowości szlak szybko nabiera wysokości, która ewidentnie męczy Grzegorza. Już kilkakrotnie wcześniej mówił mi, bym nie czekał na niego, więc swoim tempem kontynuuję wspinaczkę. Towarzyszy mi kilka osób, które podobnie jak ja często zatrzymują się i odwracają. Za nami budzi się nowy dzień, a na tle kolorowego nieba coraz lepiej widać Babią Górę.
Dochodzę do schroniska na Hali Miziowej tuż przed tym, jak dociera tutaj słońce. Szybko myję się i nie czekając na innych, kontynuuję wejście na Pilsko. Na szczycie wyciągam kanapki i w promieniach wciąż nisko zawieszonego słońca jem śniadanie. Chyba po raz pierwszy, gdy jestem na szczycie Pilska, nie wieje i siedzę w krótkich spodenkach oraz koszulce. Gdy słyszę, że ten widok potęguje u innych, odczucie zimna, pytam, czy idą Wyrypą? Odpowiadają, że Wyrypa jest dla nich za łatwa. Czy rzeczywiście tak jest? Mam okazję się o tym przekonać już za chwilę, gdy schodząc z Pilska ślizgają się i zastanawiają, dlaczego nie wzięli kijków.
Krawców Wierch
Szlak z Pilska do bacówki na Krawcowym Wierchu jest łatwy, szeroki i pełen borówek, po które często się schylam. Bacówka była metą tegorocznej Chłosty Beskidzkiej więc pamiętam, że jest to miejsce bez elektryczności, w którym można zamówić tylko dania kuchni wegetariańskiej. Tym razem mój wybór pada na Fasolkę szefa i danie okazuje się bardzo smaczne. W bacówce ponownie spotykam Kubę, który już kilka razy mnie mijał i był jedną z osób, z którymi zdobywałem Romankę. To jego trzeci raz na Wyrypie. Podczas dwóch poprzednich nie udało mu się pokonać odcinka 100 km, a teraz zastanawia się, czy aby 100 km to nie za mało.
Przełęcz Przysłop
Mając dobrze w pamięci ubiegłomiesięczną Chłostę, wiem co teraz mnie czeka. Wpierw w miarę spokojne zejście do Przełęczy Glinka, a następnie trudniejszy 16-kilometrowy graniczny odcinek. Po przejściu kilku kilometrów ponownie mija mnie Kuba, który zabłądził, schodząc z Krawcowego Wierchu. Mówi, że przez wędrówkę w upale otarł sobie pośladki i musiał je pokleić plastrami, aby iść dalej. Uprzedzam go, co przed nami, i kolejny raz znika mi wśród drzew.
Odcinek do Przełęczy Przysłop bardzo mi się ciągnie. Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że gdy szedłem z drugiej strony, był on krótszy. Największą trudność sprawia wejście i bardzo strome zejście z góry Oszus oraz końcowe, chyba jeszcze bardziej strome zejście do Przełęczy Przysłop.
Bacówka na Rycerzowej
Na ostatnich kilometrach przed przełęczą zmienia się pogoda i coraz bardziej słyszę odgłosy zbliżającej się burzy. Po zejściu do przełęczy przyspieszam, aby w razie potrzeby schować się w Bacówce na Rycerzowej. Wchodząc do niej, kieruję się w stronę bufetu i z nutą zwątpienia w głosie pytam, czy są racuchy z borówkami? Są, zamawiam więc je, a odwracając się, widzę przy stoliku znajome twarze. Jedną z nich jest Kuba, a druga należy do Janka, którego miałem okazję poznać na Chłoście.
Janek jest bardzo ciekawą postacią. Sam o sobie mówi, że jest najstarszym uczestnikiem Wyrypy. Bez skrępowania podkreśla, że ukończył 68 lat i to będzie jego kolejny długodystansowy pieszy maraton. Na Chłoście towarzyszył mu jeden z synów, który biega po górach. Tym razem przy stoliku siedzi jego najstarszy wnuk Mateusz.
Bardzo dobrze rozmawia się z Jankiem i można odnieść wrażenie, że zna on góry oraz szlaki lepiej niż niejeden przewodnik. To dzięki temu, że szedłem z nim na Chłoście, nie błądziłem, jak wiele innych osób. Nie ma jednak osób idealnych i czasem jak każdemu zdarzają mu się pomyłki, o których również wspomina. Janek z wnukiem wyruszyli na Wyrypę godzinę wcześniej, aby uniknąć tłumów, dlatego nie zauważyłem go w Rajczy. Pałaszując pyszne racuchy, dowiaduję się również, że Kuba na Hali Miziowej chciał zrezygnować i to mama telefonicznie namówiła go, aby kontynuował. Czy ukończy, nie wiem, ale wychodzimy razem, bym mógł mu wskazać, którędy ma iść.
Wielka Racza
Burza przeszła bokiem, ponownie wychodzi słońce, a ja przy szlaku szukam deseru w postaci malin. Poszukiwania utrudnia mi jeden z kijków, którego od Romanki nie mogę dokręcić. Gdy kolejny raz wypada i zaczynam się po niego wracać, docierają do mnie Janek z Mateuszem niosącym zgubę. Postanawiam do nich dołączyć i razem kontynuujemy wędrówkę.
W połowie drogi do Wielkiej Raczy dochodzimy do odcinka, nad którym wcześniej padał deszcz. Szlak jest mokry, błotnisty i bardzo śliski. Janek obawia się o wnuka, aby ten się wywrócił, ale on, pomimo że często podjeżdżają mu buty, mocno stoi na nogach.
Wędrówka z Jankiem pełna jest opowieści oraz rad, którędy iść lub gdzie jest ostatni strumyk, w którym można się umyć. Pomimo że odcinek jest długi, wydaje się, że czas szybko płynie i około 21:20 dochodzimy do schroniska na Wielkiej Raczy.
Schronisko jest miejscem, w którym trzeba zdecydować, co dalej? Tu kończy się wspólny dystans dla Wyrypy 100 i 150 km. Do wyboru zostaje przejście jeszcze 20 lub 70 km. Decyduję się na drugą opcję.
Gdy około 17:30 Grzegorz napisał, że jest w Bacówce na Rycerzowej i je, odpisałem, czy wciąż chce przejść 150 km, a jeśli tak, to będę na niego czekał na Wielkiej Raczy. Nie dostaję odpowiedzi i przed 23:00 wychodzę ze schroniska. Janek i Mateusz zostają, by choć przez kilka godzin zdrzemnąć się w jadalni, a następnie kontynuować 100-kilometrową wyrypę. Najstarszy Wyrypowicz martwi się tym, że pójdę sam w nocy, i chce, byśmy wymienili się numerami telefonów. Rozsiewa wizje skręconej kostki lub nabicia na patyk, więc aby go uspokoić, robię to. Na jego prośbę oddaję mu również jedną z moich czekolad, gdyż myślę, że to, co mi zostało, powinno wystarczyć.
Zwardoń
Czasem ludzie pytają się innych, kiedy ostatni raz zrobiłeś coś nowego? Nie lubię rutyny, więc często robię nowe rzeczy, a teraz przede mną kolejna. Wielką Raczę od Zwardonia dzieli ponad 15 km. W dzień pokonałem ten odcinek kilka razy, ale w nocy i to jeszcze sam nigdy. Staram się nie myśleć o wszystkich horrorach, których się naoglądałem, tylko idę, uderzając miarowo kijkami o podłoże.
Las wydaje się spać, jest cicho i każdy odgłos jest wielokrotnie potęgowany. Kierując światło czołówki w bok, widzę wpatrzone we mnie świecące się ślepia. Co pewien czas słyszę odgłos łamanej gałęzi, stukot, zgrzyt i inne dziwne odgłosy. Nie są one w stanie jednak mnie zatrzymać. Myślę sobie, że gdyby jednak coś mnie napadło to mam kijki, którymi mogę się bronić. Pomysł z kijkami szybko upada, gdy jeden z nich psuje się na amen. Nie pozostaje mi nic innego, jak przekładać sprawny kijek z ręki do ręki.
Trupie światło księżyca, ciemny las, zimna mgła przypominająca te z horrorów Kinga, a przede wszystkim druga nieprzespana noc powodują, że umysł zaczyna widzieć i słyszeć rzeczy, których nie ma. Dodatkowo ziewam i jestem senny. Przypuszczalnie też z tego powodu zamiast w centrum Zwardonia nagle staję obok tablicy informującej mnie, że jestem na Słowacji tuż przy słowackim przystanku autobusowym. Wpisując w GPS stację benzynową w Zwardoniu, widzę, że mam do niej ponad 4 km marszu, co powinno mi zająć ponad godzinę. Korzystając z urządzenia ruszam przed siebie.
Nieliczni klienci oraz obsługa stacji benzynowej dziwnie się na mnie patrzą. Widocznie nie spodziewali się zobaczyć ubłoconego faceta z plecakiem i jednym kijkiem ok. 3:30 nad ranem. Z oferty stacji wybieram dwupak napoju energetyzującego oraz puszkę napoju słodzonego, aby podnieść poziom cukru. Wypicie energetyka to za mało, dopiero gdy wypijam drugi napój, czuję, że senność odeszła. Zostawiam za sobą pogrążony we śnie oraz przykryty mgłą Zwardoń i kontynuuję wędrówkę.
Koniaków
Nie bałem się, że pobłądzę, idąc z Wielkiej Raczy do Zwardonia, gdyż wystarczyło iść wzdłuż granicy, bardziej obawiałem się szlaku ze Zwardonia do Koniakowa, gdyż tu nawet w dzień łatwo się zgubić. Z pomocą przychodzi mi brzask. Nadejście nowego dnia odsłania dodatkowo piękno krajobrazu, którym idę. Podmokły teren, las, wysoka trawa ciężka od rosy oraz mgła nadająca tajemniczości. Wszystko razem wygląda jak z niesamowitego obrazu namalowanego przez naturę.
To, co widzę, tak mnie fascynuje, że nie mogę przestać robić zdjęć i gubię szlak, wychodząc na jedną z górek. Gdy docieram na jej szczyt, wschodzi słońce, a moim oczom ukazuje się przepiękna panorama Beskidów – Śląskiego oraz Żywieckiego. Z umieszczonej tu tablicy dowiaduję się, że jestem na Ochodzitej. Tyle razy byłem w Koniakowie i dopiero przez Wyrypę trafiam w to miejsce.
Zapowiada się kolejny upalny dzień. Z pomocą GPS-u wracam na szlak i po przejściu asfaltowego odcinka wchodzę na leśną drogę. Napotkanego grzybiarza pytam, czy są grzyby. W góralskiej gwarze odpowiada, że są. W odpowiedzi na pytanie, czy daleko do schroniska, słyszę: „oooj daleko”. To samo odpowiada, gdy pytam o Baranią Górę. Kiedy mówię, że idę do Rysianki, wtedy „oooooooooj” jest już dużo dłuższe. O tym, że są grzyby, sam mam okazję się przekonać, znajdując piękne okazy tuż przy szlaku.
Barania Góra
Wchodząc około 9:00 do schroniska Przysłop pod Baranią Górą, pierwsze kroki kieruję do łazienki. Staram się jak najdokładniej zmyć z siebie brud, a w jego miejsce nałożyć krem przeciwsłoneczny. Nie zakładam nowej koszulki, tylko ponownie wkładam starą. Mam mokry plecak i po chwili nowa wyglądałaby tak samo. Chwila odpoczynku podczas śniadania i kamienistą drogą ruszam na szczyt Baraniej. Pomimo niedzieli o tej porze szlak jest jeszcze pusty. Na szczycie spotykam tylko kilka osób, w tym ojca z maksymalnie dwuletnią córką dopytującą się, czy już idziemy. 15 minut czekania, aby słońce oświetliło wieżę widokową, nic nie daje. Świadomy, że wciąż przede mną długa droga, ruszam dalej.
Otwarta przestrzeń i żar lejący się z nieba – tak wygląda kolejnych kilka godzin. Lubię upały, więc tylko często się zatrzymuję, aby uzupełnić utraconą wodę i elektrolity. Podczas jednego z takich postoi zauważam w kolanie coś, co wygląda jak plamka błota. Gdy jednak ją chwytam, ukazuje się kleszcz, który widocznie niedawno wbił się w moje ciało. Po tylu latach chodzenia po górach to pierwszy osobnik, którego wyciągam.
Kleszcz nie jest w stanie mnie powstrzymać, tak samo ból, który odczuwam z każdym krokiem. Brak możliwości wysuszenia butów powoduje, że moje stopy wciąż są wilgotne. Jak podczas długiej kąpieli skóra na stopach się zmarszczyła, jest bardziej delikatna i czuję już nie tylko, gdy idę po kamieniach, ale nawet po piasku czy trawie.
Mijając Halę Radziechowską, nawet przez chwilę nie myślę, by zamiast do Węgierskiej Górki iść do Radziechów i mojego domu. Wiem, że z każdą chwilą jestem bliżej celu.
Węgierska Górka
Wchodzę do Węgierskiej Górki przez kładkę na Sole oddzielającą Beskid Śląski od Żywieckiego. Brzegi rzeki, jak i ona sama pełne są ludzi szukających ochłody. Myśl, by zrzucić buty i zanurzyć stopy w chłodnym nurcie, jest kusząca, ale zostały mi do przejścia jeszcze 24 km, a jest już 14:30. Uzupełniam zapas napojów, kupuję banany i mijając fort Wędrowiec, idę asfaltem w stronę Żabnicy.
To z Żabnicy zaczyna się drugie najtrudniejsze podejście tegorocznej Wyrypy. Zanim na nie ruszam, siadam na przystanku, zjadam banany i popijam je napojem izotonicznym. Odpisuję również na wiadomość otrzymaną od Grzegorza. Dotarł on do mety, czyli Chaty na Zagroniu po przejściu 100 km i twierdzi, że dużo osób mi dopinguje i wierzy, że uda mi się przejść 150 km.
Słowianka
Gdy o 15:30 zaczynam marsz w stronę schroniska na Rysiance, nie wiem, że czeka mnie najtrudniejszy odcinek w moim życiu. Pot ściekający z ciała spowodował, że razem z nim spłynął krem przeciwsłoneczny i słońce zaczyna mnie parzyć. Po tylu godzinach w upale nie chce mi się ponownie go nakładać, w końcu jednak zmuszam się do tego. Jest duszno, parno, słońce mocno przygrzewa i powoduje, że często muszę się zatrzymywać, gdyż pragnienie jest olbrzymie. Wracają halucynacje. Nie wiem, czy to pod wpływem dwóch nieprzespanych nocy, kilometrów w nogach, silnego słońce, ale mózg zamienia gałęzie w ludzkie kończyny oraz tworzy w zaroślach nieistniejące osoby. Halucynacje urywają się nagle w okolicy Stacji Turystycznej Abrahamów.
Kolejnym punktem, do którego wiem, że muszę dojść, jest Stacja Turystyczna Słowianka. Od Abrahamowa dzielą ją tylko 2 km, a wydaje mi się, że idę godzinami i dojść nie mogę. Pomimo że kilka razy szedłem tym szlakiem, a ostatni raz 4 miesiące temu, zaczynam go nie rozpoznawać i wydaje mi się, że pobłądziłem. Cieszę się, gdy z naprzeciwka nadchodzą ludzie i potwierdzają, że wciąż jestem na czerwonym szlaku.
Rysianka
W końcu mijam Słowiankę i wychodzę na dużą halę, z której dobrze widać Halę Pawlusią usytuowaną tuż przed Rysianką.
Czuję, że umysł stara się mnie wyłączyć, moje ruchy są coraz wolniejsze, a poziom koncentracji bliski zeru. Początek dalszego szlaku pamiętałem z wiosny. Mijam zielony szlaban i wiem, że po lewej stronie ma być strumyk, obok którego będzie prowadził czerwony szlak. Jestem tak zdekoncentrowany, że przez chwilę myślę, że to pierwszy strumyk jest tym, wzdłuż którego powinienem iść. Ostatnim przebłyskiem świadomości widzę, że nie ma przy nim znaków, a roślinność nie jest powalona i niechętnie, ale wracam na leśną drogę. Dochodzę do miejsca, które pamiętałem, i zaczynam się wspinać. Idę dosłownie jak we śnie. Mózg stara się mnie zmusić, bym siadł i odpoczął, ja jednak nie chcę tego zrobić, gdyż wciąż pamiętam, że muszę iść.
Nagle przystaję obok strumyka i dosłownie nie wiem, gdzie jestem. Wyciągam telefon, dzwonię do brata i mówię mu, że jestem obok strumienia, ale nie mam pojęcia, gdzie. On jest ze znajomymi i pyta się, czy sobie poradzę, a ja jak zawsze odpowiadam, że tak i się rozłączam. Halucynacje, które tworzył mózg, przeszły na wyższy poziom. Nie stwarza on nieistniejących osób, ale wmawia mi, że jest już poniedziałek, wtorek i nie udało mi się zdążyć w 60 h przejść Wyrypy, więc nie muszę się spieszyć. Chce, bym stał. Wmawia mi, że już szedłem tym odcinkiem, ale za pomocą czarów ponownie muszę iść w górę. Kliknięcie palcami jednak nie działa. Mówię sobie, że muszę jeszcze raz wejść na górę i z mozołem podążam w jej kierunku. Pamiętam kawałek łańcucha, przepaść, która wydaje mi się nierealnie duża, aż w końcu dochodzę do Hali Pawlusiej. Coś jednak wciąż jest nie tak. Idę do przodu, ale nie czuję, bym się poruszał, tylko stał w miejscu. Ile zajęło mi jej przejście? Nie wiem.
Kolejne, co pamiętam to, że jest mi zimno, stoję na leśnej drodze z szeroką panoramą, widzę znajomy krajobraz, ale nie go rozpoznaję. Ponownie dzwonię do brata, a on mówi żebym przez Whatsappa wysłał mu lokalizację. W międzyczasie dostaję od Doroty z Wyrypy SMS z zapytaniem, gdzie jestem? Oddzwaniam i mówię, że spadł mi poziom cukru i póki co nie wiem, gdzie jestem. Nie odczuwam strachu, tylko złość. Mózg wciąż mi wmawia, że jest poniedziałek, a ja zawiodłem tyle osób, które wierzyły, że mi się uda. Telefonem robię zdjęcia i rozsyłam w nadziei, że ktoś rozpozna, co to za miejsce.
Włączam transmisję danych i staram się wpisać w Google Maps nazwę Hala Rysianka. Za pierwszym razem nic mi się nie pokazuje, więc próbuję ponownie. Gdy widzę wynik, nie wierzę w jego prawdziwość. Do hali mam niby 10 metrów. Do tego stopnia mózg wyłączył świadomość, że nie zorientowałem się, że stoję kilka metrów od schroniska i nie rozpoznałem znajomego krajobrazu. Szybko idę na górę i widzę znajomy budynek, ale wciąż wydaje mi się, że śnię. Budynek wygląda, jakby był opuszczony. Czyżbym naprawdę spał? Nigdzie nie widzę ludzi. Wchodzę do środka do ciemnej jadalni, a mózg wciąż podsyła niestworzone koncepcje. Spod kuchennych drzwi prześwituje światło i słyszę dochodzące głosy. Pukam i pytam, czy mogę coś kupić? Męski głos odpowiada, że tak. Kupuję dwie czekolady i czym prędzej zaczynam jeść jedną z nich. Dowiaduję się, że w niedzielę bufet jest czynny tylko do 16:00, dlatego nie ma ludzi.
Hala Lipowska
Mózg wciąż nie pracuje tak, jak powinien, i maksymalnie w 90% wierzę, że jednak jestem w schronisku. Zastrzyk cukru powoduje natomiast, że chęć ukończenia Wyrypy przebija się na pierwsze miejsce. Zaczynam kombinować, co zrobić? Z jednej strony chciałbym ją ukończyć, a z drugiej obawiam się, że mózg ponownie mnie wyłączy. Wpadam na pomysł, że do kolejnego miejsca, czyli Schroniska na Hali Lipowskiej, pójdę bardzo szybko, a w ustach będę miał kawałek czekolady, aby pobudzać mózg do pracy. Schroniska dzieli niecały kilometr, więc prawie biegnąc, szybko pokonuję tę odległość.
Zachęcony sukcesem zastanawiam się, co zrobić dalej? Do mety pozostało prawie 7,5 km, za oknem robi się coraz ciemniej, a w moim umyśle wciąż wyczuwam groźbę, że w każdej chwili może mnie wyłączyć. Postanawiam chwilę odpocząć, doładować telefon i wyruszyć o 21:30, aby ukończyć Wyrypę jeszcze w niedzielę. Przed wyruszeniem informuję brata, dokąd idę i podaję numery telefonów do osób czekających w Chacie na Zagroniu. Ma do nich zadzwonić, gdybym się nie odezwał do 23:30. Wkładam kostkę czekolady do ust i ruszam.
Chata na Zagroniu
Zaczęła się trzecia noc na szlaku. Zimne światło księżyca powoduje, że umysł stara mi się wmówić, że jaśniejsze odcinki drogi to śnieg, a ja idę ponownie po kilkumiesięcznym okresie hibernacji. To nie jedyne, co podpowiada. Sugeruje, że kolejne mijane budynki to miejsce, do którego idę. Wiem, że nie mogę mu wierzyć. Co chwilę sprawdzam na telefonie, czy nie pobłądziłem i idę zgodnie z wytycznymi Google Maps. Gdy aplikacja informuje mnie, że jestem na miejscu, nie przejmuję się, że nie widzę Chaty, gdyż pamiętam z akcji Czyste Beskidy, że budynek znajduje się ciut od szlaku, dlatego go nie widać. Dzwonię do Doroty i mówię, że doszedłem. Wysyła ona po mnie Adama, który prowadzi mnie wprost do mety Wyrypy Beskidzkiej.
Z wielką ulgą ściągam w końcu buty oraz skarpetki i boso wchodzę do kuchni. W środku oprócz Adama czekają Dorota, Agnieszka i dwójka wędrowców, którzy przywędrowali z bazy namiotowej na przełęczy Głuchaczki. Mówię im, że po 51 godzinach na szlaku chciałbym się wpierw umyć, gdyż śmierdzę. Odpowiadają, bym się nie przejmował, tylko najpierw zjadł. Przede mną ląduje smaczny żurek oraz kawałki arbuza. Pokrótce opowiadam, co się ze mną działo. Słyszę, że o halucynacjach i zamianie gałęzi w części ciała opowiadały już osoby, które przeszły 100 km Wyrypę.
Chyba muszę źle wyglądać, gdyż słyszę, że może zamiast myć się powinienem iść już spać. Nie wyobrażam sobie jednak położyć się bez zmycia z siebie brudu. W chacie nie ma łazienki, jest tylko prowizoryczna umywalnia z plastikową miednicą, do której jedna z dziewczyn wlewa ciepłą wodę. Jak najdokładniej mogę, myję się i w końcu zakładam czyste ubrania. Nie idę jednak spać, ale wracam do kuchni, dopijam resztki herbaty i kontynuuję rozmowę. Na mój pomysł, że umieszczę jeszcze post na Facebooku Podróże bez ości słyszę, bym poczekał, aż się obudzę, gdyż wszyscy już śpią. W końcu około 2:00 w poniedziałek Dorota wskazuje mi schody na poddasze, gdzie wybieram jeden z materacy i rozkładam na nim otrzymany śpiwór. Kładę się, a Dorota przykrywa mnie drugim. Chwilę jeszcze leżę, aż w końcu zasypiam.
Po wyrypie
Około 8:00 budzą mnie radosne głosy dzieci dochodzące z dołu. Wiem, że nie muszę się nigdzie spieszyć, więc nie wstaję tylko sięgam po telefon. Włączam transmisję danych i dostaję szereg wiadomości od przyjaciół i znajomych, czy żyję i czy udało mi się ukończyć Wyrypę. Odpisuję im, a w międzyczasie Dorota widocznie sprawdzająca, czy jeszcze żyję, proponuje herbatę. Po kilku minutach kładzie ją na materacu obok i mówi, bym jeszcze poleżał. Leżę tak do 10:00, w końcu wstaję, składam śpiwory, zerkam przez okno i schodzę na dół.
Dzieci, które słyszałem, to dwaj synowie Agnieszki i Adama. Bawią się, śmieją i sprawiają, że zawsze jeden z rodziców musi ich mieć na oku. Żegnam się Dorotą, która opuszcza chatę, i zostaję sam z rodziną, gdyż dwójka wędrowców wyruszyła wcześniej. Agnieszka proponuje mi, bym na śniadanie zjadł kiełbasy, która pozostały po Wyrypie. Opiekam je na patelni, a później jem z musztardą oraz chlebem. W podziękowaniu za opiekę proponuję, że pomyję naczynia i przez kilkanaście minut myję wszystko co wpadnie mi w ręce. W końcu Agnieszka mówi, bym już przestał, tylko odpoczął. Nie potrafię jednak usiedzieć w miejscu. Biorę aparat w dłoń i staram się uchwycić klimat chaty.
Cisza, spokój, wiejski sielankowy krajobraz, wydaje się, że chata to idealne miejsce, by odpocząć i uciec od gwaru dnia codziennego. Kilka metrów za chatą postawiono prysznic, do którego ciepłą wodę zapewnia panel słoneczny. Jeszcze dalej jest sławojka z widokiem na góry i sad. Korzystam z prysznica, a później proszę Adama, by zrobił mi zdjęcie na schodach chaty. Siadam w cieniu pod jednym z drzew i w końcu publikuję post na Facebooku oraz odpisuję na komentarze.
Siedzę tak kilka godzin, aż w końcu brat pisze, że może po mnie przyjechać. Przed pożegnaniem pytam się, ile kosztuje noc w chacie i jak wygląda kwestia wyżywienia. Nocleg jest bardzo tani i wynosi tylko 12 zł. Cena jest niższa, gdy ktoś ma zniżki PTTK. O wyżywienie należy się zatroszczyć we własnym zakresie, ale jest ogólnodostępna kuchnia, z której można skorzystać.
Ponownie zakładam buty trekkingowe, żegnam się i zaczynam schodzić w dół w stronę Rajczy. Stopy mam opuchnięte, ale nogi niosą mnie jakby gotowe były do kolejnej wędrówki. Przechodzę 4 km, zanim wsiadam do samochodu brata. Zastanawiam się, ile km w sumie przeszedłem? Myślę, że minimum 160 km. Czy to jest moja granica, czy tylko umysł nas ogranicza?
Jak przygotować się do Wyrypy Beskidzkiej?
Po przejściu Wyrypy Beskidzkiej dostałem kilka pytań, w jaki sposób się do niej przygotowywałem?
Może zdziwię niektóre osoby, ale nie ćwiczę codziennie. Przyznaję, do końca października starałem się chodzić trzy razy w tygodniu na dwie godziny zajęć na siłowni. Niestety, później zachorowałem i dopiero pod koniec kwietnia mogłem pojawić się na siłowni lub wyjść w góry. Po chorobie byłem jednak słaby, a od maja zaczęły się wyjazdy, więc na siłowni pojawiałem się tylko okazjonalnie.
Od dzieciństwa dużo chodzę i właśnie w taki sposób od maja zwiedziłem Rzym, Neapol, Oświęcim, Gdynię, Gdańsk czy norweski Stavanger. Miałem okazję również przez kilka dni powędrować po fiordach. Każda z tych wycieczek po części pomogła mi przygotować się do Wyrypy, gdyż podobnie jak w górach, zwiedzając miasta nie odpoczywam, dopóki nie zobaczę wszystkiego, czego chcę. A że plany podróży mam zawsze bardzo bogate, to często wychodząc rano z hostelu, wracałem po północy.
Kulminacyjnym punktem było przejście Chłosty Beskidzkiej i to można uznać za przygotowanie do Wyrypy.
Najlepsze efekty na pewno daje chodzenie po górach i systematyczne wydłużanie trasy, którą się wędruje. Gdy jednak w góry jest daleko lub pogoda nie pozwala wyruszyć, zawsze można podobnie jak ja skorzystać z siłowni. Ćwiczenie samemu mnie nudzi, lubię natomiast ćwiczenia typu Just Pump, TRX, CrossFit, Tabata, Indoor Cycling czy Deep Work. Pozwalają one zwiększyć wytrzymałość i poprawić kondycję.
Wyrypa Beskidzka – przebieg i mapa 150 km trasy
Dla osób, które chciałyby dokładnie prześledzić przebieg 150-kilometrowej trasy 12. edycji Wyrypy Beskidzkiej, zamieszczam poniższą mapę. Może być ona podpowiedzią lub inspiracją, jak zorganizować kilkudniowy wypad w góry.
Ile osób wyruszyło i przeszło 12 edycję Wyrypy Beskidzkiej?
Z roku na rok Wyrypa Beskidzka cieszy się coraz większą popularnością. Na jej 12 edycję zapisało się 263 osób, z czego na starcie stawiło 215.
- Na trasę 50 km zapisały się 223 osoby, a ruszyło 166, z których 138 tę trasę ukończyło, a 3 osoby zmieniły plany i skończyły trasę 100 km!
- Na trasę 100 km zapisanych zostało 55 osób, z których 37 osób ruszyło w trasę, a skończyło ją 10 osób. 19 z zapisanych skróciło trasę i poszło na 50 km.
- Na trasę 150 km zgłosiło się 12 osób i wszyscy ruszyli na trasę. 7 osób skończyło trasę 100 km, 1 osoba – 50 km, a 2 osoby skończyły całą trasę 150 km!!!
W sumie:
- 215 uczestników,
- 158 osób ukończyło trasę 50 km,
- 20 osób ukończyło trasę 100 km,
- 2 osoby ukończyły trasę 150 km.
Razem przeszliśmy 10 227 km – to jest odległość z Katowic do Mexico City, albo do Dżakarty, dalej niż do Kapsztadu, mniej-więcej do Irkucka i z powrotem… Czyż nie robi wrażenia?
PS Bardzo dziękuję osobom współtworzącym Wyrypy Beskidzkiej za organizację, a Dorocie, Agnieszce i Adamowi za opiekę, gdy dotarłem na metę. Dziękuję osobom, z którymi szedłem, jak i tym, z którymi się tylko mijałem na trasie. To Wy tworzycie atmosferę Wyrypy i mam nadzieję, że zobaczymy się za rok.
Podobał Ci się mój wpis? Dołącz do podróży na Facebooku, Instagramie i Twitterze , aby zawsze być na bieżąco. Zapraszam również do lektury innych wpisów na https://podrozebezosci.pl